Chłodny porywisty wiatr miotał po obszernej przestrzeni parkingu 
różnymi papierami i plastikowymi workami, które zabierał ze stojących 
przed bramami niedomkniętych pojemników na śmieci. Wystawili je z 
samego rana dozorcy nazywani dzisiaj gospodarzami domów. "Dozorca" 
brzmi nieestetycznie, a w obecnych czasach najważniejsze jest, aby 
było ładnie. Szare, plastikowe kubły na dwóch kółkach, nazywane dzisiaj 
pojemnikami (też aby było ładniej), oraz wielkie kontenery na czterokołowym 
podwoziu stały rzędem, czekając na swoje przeznaczenie, które właśnie 
nadjeżdżało białą ciężarówką z migającą pomarańczową lampą i dwoma 
pracownikami w równie pomarańczowych uniformach, uczepionymi - niczym 
dojrzałe owoce - tylnej części pojazdu. Za każdym razem, kiedy śmieciarka (
nazywana dzisiaj sanitowozem) podjeżdżała pod jedną z bram, robotnicy 
odpadali od pojazdu i błyskawicznie podwozili pojemnik z tyłu samochodu, 
gdzie rozdziawiała się wielka paszcza, która najpierw podnosiła szybkim 
ruchem pojemnik, wychylała go niczym kufel piwa i pusty wypluwała 
na asfalt, gdzie pomarańczowi zwinnie go chwytali i odwozili na miejsce. 
Śmieciarze machali kierowcy, po czym śmieciarka toczyła się wolno 
do następnej bramy i cały cykl powtarzał się z podziwu godną dokładnością. 
 Na przystanku siedziało dwóch mężczyzn. Nie zważali na 
przyjeżdżające i odjeżdżające autobusy. Widać było, że mają dużo 
czasu. Mężczyźni przyglądali się bacznie spektaklowi z udziałem pojazdu 
i pracowników zakładu oczyszczania, który za swą nazwę przyjął dziwne, 
nikomu nic nie mówiące słowo. 
 - Ty, zobacz, jak im to sprawnie idzie - zagadnął do 
ławkowego towarzysza mężczyzna w wymiętym kapeluszu. 
 - Szczęściarze, bo mają pracę - odparł kolega w znoszonych 
butach, które od dawna nie widziały pasty ani szczotki. 
 - No, ja też bym każdą robotę wziął, jaką by dawali. 
Ale nie dają. 
 - Oj, nie dają, nie dają - wtórował sąsiadowi z ławki 
kolega. 
 - Jak to mówią? - mruknął pod nosem mężczyzna w kapeluszu. 
- Bez pracy nie ma kołaczy. 
 - Oj, nie ma, nie ma - wtórował mu jak zwykle kolega. 
 - Co ty tak, jak ta zdarta płyta? Powtarzasz tylko i 
powtarzasz. Sam nic nie wymyślisz? 
 - A co mam wymyślić, skoro roboty nie ma. Zlazłem już 
tyle firm, nawet te, które kiedyś na czarno z ochotą zatrudniały, 
i nic. Jak nie ma roboty na czarno, to już koniec świata - filozofował 
sąsiad.
 Mężczyźni zamilkł, ponieważ od strony kamienicy, sprzed 
której właśnie odjechała śmieciarka, zbliżał się starszy pan z dużym 
brzuchem, ubrany w wacianą kurtkę i czapkę z nausznikami zawiniętymi 
fantazyjnie do góry, ponieważ z minuty na minutę robiło się coraz 
cieplej. Pan trzymał w ręku miotłę. Mężczyźni bacznie śledzili wzrokiem 
każdy jego krok. 
 - Nie posprzątaliby panowie? - starszy pan okazał się 
dozorcą. - Strasznie naśmiecili ci śmieciarze. Trzeba po nich pozamiatać. 
Ja nie mogę, bo mnie w krzyżu łamie, a jak będzie brudno, to jeszcze 
robotę stracę. To może panowie mi pomogą? Zapłacę. 
 - A ile? - zapytał jeden z mężczyzn, szybko podnosząc 
kapelusz znad oczu. 
 - Cicho bądź - warknął na niego kolega. - Bierzemy tę 
robotę, panie starszy. 
 Mężczyzna w kapeluszu skrzywił się na dyktat znajomego, 
ale po chwili obaj już z zupełnie odmienionymi minami dreptali drobnymi 
krokami za dozorcą, który z powodu bólu krzyża stawiał nogi ostrożnie, 
jakby chodził po rozżarzonych węglach. 
 Nie minęło pół godziny, a mężczyźni z przystankowej ławki 
pozamiatali nie tylko przed kamienicą, ale także na podwórku, naprawili 
bramę, z której wypadła ze starości jedna deska, i wwieźli puste 
kubły na śmieci w specjalne miejsce na tyłach domu. Kiedy nie było 
już nic więcej do roboty, wrócili dziarskim krokiem na ławkę. Wyglądali 
na zupełnie odmienionych. 
 - Ty, zobacz, całą dychę zarobiliśmy na dwóch za pół 
godziny, to jest po piątce na łebka - zauważył mężczyzna w sfatygowanych 
butach. 
 - Jakbyśmy tak przez całą godzinę robili, to byśmy dostali 
po całej dysze na twarz - liczył głośno mężczyzna w kapeluszu. - 
To byłby szmal. A tak z piątką to nie wiadomo, co zrobić. W sam raz 
na wino, no może jeszcze zostanie na jaką bułkę na zagrychę. 
 - A ja tam kupię dzieciom czekoladę. Jak będą te tańsze, 
to nawet dwie, żeby każde dostało po całej - odparł rozpromieniony 
mężczyzna w znoszonych butach i skierował się w stronę najbliższego 
sklepu. 
 Jego kolega w wymiętym kapeluszu został na przystanku, 
obracając w palcach pięciozłotową monetę.
Pomóż w rozwoju naszego portalu

 
              
              
              
                 
             
         
            
     
            
     
            
     
            
     
            
     
            
     
            
     
            
    